Głowa, ramiona, razem, na zmianę, przód tył, skłony, biodra, przysiady, znów skłony, rozciąganie, wykroki, siad płotkarski (jak to się nazywa?), kolana, kostki. Sporo tego. Nie ma szans w dziesięć minut zrobić wszystkich ćwiczeń. Ale gdy coś ominę, czuję to po drodze.
Zero stopni, prawie zero wiatru, świt w pełni. Biegłem ze słuchawkami na uszach, z Trójką. Źle nie było, ale chyba sobie daruję muzykę. Za bardzo cenię sobie ciszę i śpiew ptaków. Długo się rozgrzewałem. Jeszcze do czternastej minuty czułem lekkie palenie w różnych stawach i mięśniach, co dwie minuty przechodziłem w marsz, aby się nie nadwyrężyć. Dopiero na największym podbiegu byłem gotowy do ciągłego biegu. Uważnie słuchając ciała, czy każda jego część daje radę i nie zostaje w tyle, manewrowałem pomiędzy truchtem, a biegiem, bez zatrzymywania się. Wysiłek spory, choć zapas jeszcze był. Trochę skłonów, rozciągania i pod prysznic. Dziś trochę dziwnie, bez emocji, bez szaleństw, tak, jakby przebiegnięcie 3 kilometrów było czynnością między myciem zębów, a dopijaniem kawy. Z drugiej strony, bez biegu poranek byłby niepełny. Jak bez kawy lub mycia zębów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz