run-log.com

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Kiedyś tego nie lubiłem

Wspominałem już, że nigdy nie lubiłem biegania, a nawet jakichkolwiek przejawów aktywności fizycznej. Historia mojego uczulenia na sport sięga czasów szkoły podstawowej. Pomimo upływu kilkunastu lat od zakończenia podstawówki, nadal czuję niesmak do wychowania fizycznego z tamtych lat.

Ćwiczenia ogólnorozwojowe i bieganie na kilometr jeszcze teraz wzbudza we mnie agresję. Do szóstej, siódmej klasy należałem do tych troszkę bardziej okrągłych niż mniej, chociaż szczególnie się tym nie przejmowałem. Wychowanie fizyczne jednak dawało mi w kość. Czas na kilometr oscylował wokół 6 minut, ale palący ból w mięśniach, kłująca kolka, suchość w ustach, brak tchu (płuca na wierzchu), były nie do opisania. Robiłem wszystko, aby unikać kilkukrotnych ćwiczeń przed ostatecznym zaliczeniem. Po dobiegnięciu do mety padałem na trawę (częściej na błoto), a lekcja dopiero się zaczynała i koledzy już rwali się na boisko pograć w nogę. Koszmar łamany kołem przez horror.
Gdybym jeszcze rozumiał sens tej męczarni, może byłoby łatwiej. Później nie było lepiej. Klasę siódmą i ósmą pamiętam głównie przez pryzmat stresu i zakwasów. Zakwasy towarzyszyły mi od października do mają, od wtorku do czwartku, czasem piątku. Nieważne, jak się przykładałem do ćwiczeń i co robiliśmy, zakwasy miałem i miałem, i miałem. W liceum było już troszkę lepiej, bo mogliśmy się dzielić na grupy i gdy tylko była okazja (czyli prawie zawsze), szedłem na siłownię. Ale już byłem zrażony do tej formy aktywności. Pierwszy rok studiów był bardziej irytujący (odrabianie nieobecności wk**rzało najbardziej) niż męczący, ale później już tylko jeździłem na rowerze. Znienawidzony wuef pożegnałem na zawsze. Dopiero uczę się, że rekreacyjny wysiłek, zaplanowany z głową i dopasowany do indywidualnych możliwości może przynosić taką frajdę. I bez zakwasów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz