Był czwartek, pogoda niespecjalna, pochmurny poranek do niczego nie zachęcał. Od kilku dni czytałem na temat ćwiczeń poprawiających wygląd mięśni brzucha. Ćwiczenia siłowe to jedyna jak dotąd forma aktywności, którą tolerowałem. Ale nagle wstałem (nadszedł TEN czas), ubrałem bluzę i wyszedłem.
Biec, noga za nogą, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa. Gdy dobiegłem do głównej ulicy, traciłem równomierność oddechu. Płytkie łapanie powietrza przeplatało się z głębokimi wdechami. Na głównej drodze nie chciałem się zatrzymać, żeby nie narobić sobie obciachu. Przebiegłem jeszcze dwieście metrów. Mięśnie w nogach zaczęły mi sztywnieć, a stawy w kostkach zamarły.
Wiedziałem już wcześniej, że nie mam kondycji. O nienawiści do biegania napiszę innym razem. Stałem na ulicy niecałe czterysta metrów od domu i zastanawiałem się, co zrobić i jak wrócić do domu. Po kilku krokach zmusiłem się do biegu. To był wysiłek, jakiego dawno już nie pamiętałem. Dysząc z całych resztek sił wpadłem do kuchni i czekałem, aż wrócę do siebie. Nie było mnie zaledwie kilka minut.
Czy się załamałem? Nie, wciąż myślałem o ludziach, którzy zerkają na biegaczy jak na wariatów. Niezrozumiałe (zazdrosne?) spojrzenia starszych pań, które nie tolerują niczego, co odbiega od ich własnej „normy”. Ale to wszystko kwestia ułożenia w głowie priorytetów i wykreowania własnej rzeczywistości. Cóż z tego, że ktoś się gapi, czy nawet skomentuje? Czy z powodu takich drobiazgów mam za pięć lat wyglądać podobnie do nich? Ze zwisającym brzuszyskiem i masą dolegliwości wynikających z trybu życia? To moje zdrowie, moja sprawa, moja rzeczywistość. Basta.
Dwa dni później znowu wyszedłem w bluzie, tym razem z prowizorycznym planem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz